Płyta Adele budzi niepokój – i to jeszcze przed przesłuchaniem. Z dwóch powodów.
Po pierwsze – że to wokalistka, po drugie – że małoletnia (płyta zatytułowana jest 19, która to liczba wskazuje jednocześnie na wiek piosenkarki). No dobrze – ale skąd niepokój? Ano stąd, że śpiewających pań nam się ostatnio namnożyło, a wiele z nich usiłuje być następną Dianą Krall, z umiarkowanym artystycznym (choć komercyjnie bezdyskusyjnym) sukcesem. I stąd, że artyści, którzy nie przekroczyli jeszcze dwudziestki, też są ostatnimi czasy nader mocno obecni w rozgłośniach i w sklepach muzycznych – a trauma kuriozum typu Tokio Hotel jest wciąż jeszcze na tyle bolesna, że młodzieńczy wiek muzyka może budzić rezerwę.
Na szczęście już po pierwszym przesłuchaniu 19 spływa na słuchacza błoga ulga. I niezwykle przyjemne zdziwienie, że tak młoda osóbka może tak dojrzale śpiewać tak przemyślaną muzykę.
Jeśli można wskazać na jakieś muzyczne inspiracje Adele, to w pierwszym rzędzie trzeba by wymienić Amy Winehouse (z którą zresztą nasza artystka podobnoż poznała się w szkole). Ale nie mamy tu do czynienia z bezmyślnym kopiowaniem, tylko z podobnym sposobem myślenia o muzyce. Płyta Adele jest ascetyczna, przemyślana, a nade wszystko – pięknie zaśpiewana. Artystka dysponuje zdumiewająco dorosłym głosem, do którego dobrała sobie idealnie pasujące melodie i aranżacje świetnie wydobywające wszystko, co w jej wokalu najlepsze. Całość obywa się bez wokalnych popisów, bez ckliwości, bez mizdrzenia się do słuchacza – a przecież ta muzyka jakoś chwyta za serce. I za ucho: niski, charakterny głos Adele w połączeniu z dyskretnymi, usuniętymi w tło partiami instrumentów wprawia słuchacza w wibrację, którą z ochotą wzbudza się w sobie jeszcze raz, i jeszcze raz…