Coraz głośniej rozbrzmiewa w naszym kraju dość przecież trudna, radykalna w swym przekazie mowa muzyki reggae.
To chyba znaczące: bo łatwo się pogubić w coraz bardziej rozpanoszonym obłędzie konsumpcji i bogacenia się, ale jeszcze łatwiej – uwierzyć, że warto czekać na Lwa z pokolenia Judy, który pokara wszystkich sługusów Babilonu. Stąd też dobrze, że do rąk słuchaczy trafia płyta „Roots, Rock, Remixed”, sygnowana przez króla i jego orszak – czyli przez Boba Marleya i grupę The Wailers. Oczywiście – nie jest to ani nowy materiał od wielu już lat nieżyjącego muzyka, ani też taka sobie składanka hitów. To zbiór zremiksowanych klasyków. I to też w sumie nic nowego – bo i Marleya miksowano już nie raz, i sam obyczaj robienia nowej muzyki z zastanych dźwięków nie jest bynajmniej scenie reggae (a tym bardziej ragga, dub czy dancehall) obcy. Ale są miksy i miksy: można kombinować coś z kogoś zupełnie bez sensu, mając na uwadze wyłącznie kasę i sceniczny splendor na jedną noc, można też robić to z głową. I z szacunkiem. Ta płyta to właśnie ten drugi przypadek. Artyści stanęli na wysokości niełatwego zadania – i kapitalnie odświeżyli te często leciwe kawałki, czyniąc je atrakcyjnymi także dla bywalców dyskotek, a jednocześnie zachowali niepowtarzalny klimat oryginałów. Niby nic: trochę więcej basów, kilka zmyślnych sampli, jeden czy drugi nowy instrument, subtelne przesterowanie – a już słucha się tego z wielką przyjemnością, nie tracąc ani na chwilę związku z muzyką i śpiewem mistrza. Tu nikt nie stara się być ważniejszy niż Marley – i pewnie dlatego można pomyśleć, że gdyby król żył, to grałby właśnie tak.
Bob Marley & The Wailers „Roots, Rock, Remixed” (Sonic Records)