Żeby dobrze zrozumieć, o co chodzi z tą – od razu powiedzmy – przecudnej urody płytą, trzeba sięgnąć do legendy jej powstania.
Otóż solista, niejaki Justin Vernon (to on bowiem skrywa się pod pseudonimem Bon Iver, co jest zniekształconym zapisem francuskiego „bonne hiver”, czyli „dobra zima”), sfrustrowany klapą, jaka stała się udziałem jego zespołu DeYarmond Edison, postanowił rzucić wszystko i – niczym bohater popularnego ostatnio filmu „Wszystko za życie”– udać się w głuszę. Zabrał to, co niezbędne do życia (i komponowania), po czym zaszył się na zimę w szałasie gdzieś na północy stanu Wisconsin. Po powrocie wszedł do studia, nagrał materiał z towarzyszeniem gitary, dołożył dęciaki i perkusję. I tak powstał album pod pięknym tytułem „For Emma, Forever Ago”.
Album – jako się rzekło – przepiękny. Pusty, przestrzenny, nonszalancki, autentyczny. Dyskretny, skupiony i przejmujący. W tej nie do końca przecież odkrywczej muzyce, przywodzącej na myśl mistrzów ballady folkowej, choćby wielkiego Woody’ego Guthrie’ego, udało się zamknąć wszystko – zimowe lasy zawiewane śniegiem, trzask ognia w kominku, huk budzących się na wiosnę strumieni, samotność, w której słychać wyłącznie samego siebie. I tę wielką, niepojętą radość płynącą z poczucia bycia wolnym.
„For Emma, Forever Ago”budzi rozmaite uczucia: satysfakcję estetyczną, spokój, smutek. Ale nade wszystko tęsknotę – właśnie za wolnością. Jestem przekonany, że gdyby Sean Penn, reżyser „Wszystko za życie” znał Bon Ivera, to właśnie jemu, a nie Eddie’mu Vedderovi powierzyłby stworzenie ścieżki do swojego filmu.