01.07.2013
Godzinę wyjazdu z Zakopanego ustaliliśmy na 6:00, jednak pożegnalne zdjęcia przesunęły start na 8:00. Pierwszą granicę – ze Słowacją – przekroczyliśmy już po kilkunastu minutach. Chyba cała nasza czwórka zdawało sobie sprawę, że mogą się nam przydarzyć awarie samochodu, ale żeby już u naszych sąsiadów … na 130 km ?!
Temperatura silnika podniosła się do niepokojącego poziomu. Po sprawnej wymianie wentylatora, ruszyliśmy dalej. Ustaliliśmy, że już w Słowenii, gdzie zaplanowaliśmy pierwszy nocleg, na spokojnie i na większą skalę będzie można sprawdzić co się dzieje. W miejscowości Bled znaleźliśmy nocleg ze śniadaniem. Podczas nocnych napraw Wojtek z Edim usunęli termostat, walczyli z nim do 23:00, ponoć ma już być dobrze, zobaczymy. Jutro pobudka około 7:00.
Poranny spacer po wąwozie wprowadził nas w dobre nastroje, a po wczorajszych nocnych pracach przy samochodzie wsiedliśmy do niego z pełnym spokojem. Ustalone zostało, że zatrzymujemy się na noc w Savonie niedaleko Genovy i jeszcze raz zostaną podjęte próby usunięcia usterki. Podczas wstępnych oględzin ujawniła się dziura w chłodnicy. Wojtek nie dał za wygraną, zawziął się ! I słusznie. Wszyscy chcemy jak najszybciej znaleźć się w Afryce.
Po kolacji w miejscowe trattorii, skromnej, ale ze świetnym jedzeniem, dobry nastrój nie wraca. Udajemy się na spoczynek na naszym campingu położonym nad morzem. Może nowy dzień przyniesie poprawę. Rano okazuje się że rachunek do uregulowania za kamping jest znacznie wyższy od ceny ustalonej w dniu wczorajszym. Jesteśmy zdenerwowani, ponieważ kilka razy dopytywaliśmy panią z recepcji czy chodzi jej o 17 czy 70 euro. Stanowczo wówczas potwierdzała, że 17 – i na nic nasze starania skoro okazuje się, że jednak 70. Płacimy i ruszamy dalej.
Cały dzień spędzony w trasie. O 19:00 udało nam się dotrzeć do Barcelony. Postanowiliśmy, że będziemy jechać przez całą noc. Mieliśmy też mały problem z klimą, co nas przeraziło, jednak na szczęście sytuacja została szybko opanowana.
Nad ranem dotarliśmy do Algeciras. Jesteśmy niewyspani i zmęczeni, jednak nie ma to znaczenia. Już prawie jesteśmy w Afryce – to jest najważniejsze! Teraz szybko do portu. Już z zakupionym biletem ustawiamy się w kolejce, do której co chwila dojeżdżają kolejne samochody zapakowane taką ilością towaru, że nie możemy się nadziwić. Wyczekiwanie zdaje się ciągnąć bez końca. Wzbudzamy zainteresowanie jednego z pracowników. Był to starszy pan, któremu wygląd naszego samochodu skojarzył się z rajdowym. Opowiadał nam barwne historie, jak to kiedyś brał udział w rajdach po pustyni.
No i jesteśmy – Afryka, ciepło i bardzo wietrznie, cudownie! Jeszcze odprawa celna, bardzo wnikliwa, podczas której padły nawet pytania o broń i narkotyki. Do Tangeru wjechaliśmy tylko na chwilę, rozmienić walutę i zrobić sprawunki.
Na noc udajemy się do oddalonego o zaledwie 52 km Asilah. Na campingu zabrakło wolnych miejsc, a na rozbicie dodatkowych namiotów, czy też spanie w aucie nie dostajemy zgody. W poszukiwaniu noclegu przez nieuwagę wjechaliśmy w ulicę jednokierunkową, na końcu której na nasze nieszczęście stał Policjant. Obeszło się na pouczeniu, a cała rozmowa była tłumaczona przez pana wyglądającego na ubogiego, parającego się uliczną sprzedażą sznurków na rękę. Pan z policji nie znał ani słowa po angielsku – coś na nas jeszcze na koniec nakrzyczał i pojechaliśmy dalej.
Na skrzyżowaniu wyskoczył nam na jezdnię chłopak machający kluczami w uniesionej wysoko ręce. Zorientowaliśmy się, że pewnie ma do wynajmu mieszkanie. I tym oto sposobem pierwszą noc w Afryce spędziliśmy w olbrzymim mieszkaniu, urządzonym w iście marokańskim klimacie. Wieczorem mieliśmy okazję wybrać się na spacer po Medynie i podziwiać zachód słońca nad oceanem.
Asliah to niewielkie miasteczko, urzeka nas jednak jego biała zabudowa, która jest fantastycznym tłem dla kolorowych straganów. Nad ranem około 5:00 budzi nas męski głos dobiegający z głośników, które wydają się docierać tuż zza okiennic naszego mieszkania. To wezwanie do pierwszej modlitwy dobiegające z pobliskiego minaretu. Niesamowite !
Jeszcze kilka godzin snu i w drogę, kierunek Rabat, musimy złożyć papiery o wizę mauretańską.
Wybierającym się w tym samym kierunku nie radzimy wierzyć informacjom zamieszczonym na stronach ambasad, które podają, że urząd ten czynny jest w piątki od 9:00 – 11:00. Nam wizę udało się uzyskać po godzinie 15:00, przy nieocenionej pomocy pana parkingowego. Pomoc ta kosztowała nas 3 T-shirty oraz 40 dirhamów. Urzędnik, który nas obsługiwał miał bardzo zmienne nastroje. Najpierw rzucał w naszym kierunku formularzami, o które prosiliśmy, a po kilku minutach już zachęcał do żartów.
Zadowoleni z pozyskanych dokumentów, ruszyliśmy na poszukiwania kampingu, co okazało się nie być takie łatwe. Tutejsze kampingi wręcz ukrywają się przed turystami udając opuszczone. Aczkolwiek muszą być dochodowe, biorąc pod uwagę fakt, jakim samochodem jeździł właściciel naszego poletka ;). Dobrze, że Staszek, nasze „sokole oko” wypatrzył napis na starej bramie zarośniętej chaszczami.
Edi, dorwawszy przewodnik Pascala, w ciągu kilku godzin przegonił nas po wszystkich najważniejszych miejscach stolicy Maroka. Zabytki są rozproszone po całym mieście, więc deptania było sporo. Największe wrażenie zrobiły na nas Cytadela i mauzoleum Szela, gdzie gniazda wiją bociany i czaple.
Odwiedziliśmy tętniącą kupieckim życiem Medynę, z której ciężko było nam się wydostać przez tłum pomiędzy kramami oferującymi w zasadzie wszystko. Obowiązkowym punktem było również Mauzoleum Muhammada V, które jest współczesną budowlą, oraz Meczet Hassana Muhammada V uważany za symbol stolicy.
Kolejna pozycja programu to urzekająca wąskimi, zacienionymi uliczkami i starymi kamieniczkami pomalowanymi na biało – niebiesko Kazba al Udaja, otoczona potężnym obwarowaniem. Labiryntem uliczek można dotrzeć na taras z widokiem na ocean. Znajduje się tutaj również pijalnia marokańskiej miętowej herbaty. Ukojenie po całym dniu półbiegu w słońcu przyniósł nam Ogród Andaluzyjski – oaza zieleni i spokoju w centrum miasta. Złapaliśmy oddech i ruszyliśmy na obiad.
Po szybkim posiłku ruszyliśmy w kierunku Meknes. Im głębiej w ląd, tym bardziej temperatura powietrza wzrastała. Zwalniając miejscami i bez koniecznych postojów udało nam się dojechać do celu. Stara część miasta była maksymalnie zakorkowana i standardowo bez żadnych reguł w ruchu ulicznym. Adresy kampingów, które mieliśmy zapisane okazały się być już nie aktualne. Ciężko tutaj uświadczyć napisy w języku francuskim, tylko arabskie, co komplikowało poszukiwania jeszcze bardziej. Wydostaliśmy się ze starej części miasta. Po sprawdzeniu cen hoteli w nowych dzielnicach doszliśmy do wniosku, że śpimy „ na dziko”.
Wyjechaliśmy za miasto. Po kilkunastu kilometrach dojechaliśmy do ścierniska graniczącego z gajem oliwnym. To był nasz kamping. Miejsce niezwykle malownicze, otwierają się przed nami dzikie tereny Afryki! Widoki dookoła wynagradzają lekki dyskomfort. Po ekspresowym zwiedzaniu Rabatu padliśmy bardzo szybko, nie zwracając większej uwagi na odgłosy nas otaczające. A wokoło coś się kręciło, pomrukiwało, szeleściło…
Już o poranku usłyszeliśmy odgłosy prac polnych i beczenie owiec, które po chwili minęły nas, nie zwracając większej uwagi na naszą obecność. Kierunek Volubillis – ruiny rzymskiego miasta.
Dziurą w płocie dostaliśmy się na teren wykopaliska – i to nie ze skąpstwa, tylko tak nam było po drodze. Zostaliśmy przyłapani przez przewodnika, jednak po kilku wspólnych zdjęciach i miłych gestach zostaliśmy puszczeni bez konieczności wnoszenia opłaty.
Miasto jest wpisane na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Widoczne są tutaj pozostałości murów obronnych, forum, kapitolu termy, łuk triumfalny i domy mieszkalne. W wielu pomieszczeniach widoczne są starożytne rzymskie mozaiki.
Z Volubilis przejechaliśmy malowniczymi drogami Atlasu Średniego, gdzie tereny górskie zrobiły na nas olbrzymie wrażenie. Zatrzymując się przy niewielkiej osadzie, zaczęły do nas nawoływać dzieci siedzące przed jednym z domów. Wzięliśmy trochę cukierków i kilka koszulek dziecięcych Reporter Young i poszliśmy się przywitać. Mama dzieciaczków zaraz nas zaprosiła „ na pokoje”, chciała raczyć posiłkiem. W pomieszczeniach zlokalizowanych w piwnicy było chłodno, więc, chwilkę zostaliśmy, pstryknęliśmy kilka zdjęć i pożegnaliśmy się.
Dostaliśmy się do Sefrou. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Medyny i już przy bramie wejściowej zajął się nami przemiły pan, zapytał czego szukamy i zaoferował swoją pomoc. Czytaliśmy w przewodniku Pascala, że takie osoby można napotkać we wszystkich miejscach, w których pojawiają się turyści. Korzystamy z jego usług, ustalając opłatę na 20 dih. Nasz przewodnik prowadzi nas labiryntem uliczek do małego baru. Sami byśmy tutaj pewnie nie trafili. Zjadamy posiłek w prawdziwie marokańskim stylu. Zaserwowano nam zupę z fasoli { Lubia}, bardzo pikantną oraz szaszłyk z baraniny.
Niedaleko Sefrou znajduje się malownicza wioska Al- Bahatil, gdzie niektórzy mieszkańcy do dziś żyją w jaskiniach. Tutejszy przewodnik nagle wybiega do nas z budynku i pakuje się na przednie siedzenie, spychając mnie na podłokietnik, nie pytając, czy w ogóle jesteśmy zainteresowani jego pomocą. Pan okazał się przesympatyczny, więc oczywiście jesteśmy zainteresowani.
Zostajemy oprowadzeni po mieście oraz odwiedzamy jedną z zamieszkanych jaskiń gdzie zostajemy uraczeni bardzo słodką zieloną herbatą z miętą. Pycha ! Idealnie się sprawdza ten napój w tutejszych temperaturach.
Popołudniowe słońce, które sprawia, że góry i miasteczko znajdujące się na zboczu jednej z nich wyglądają jeszcze bardziej malowniczo. Jest nam przykro opuszczać ten region. Ósmy dzień naszej wyprawy spędzimy w Casablance.
Rano udaliśmy się do Konsulatu Senegalu celem uzyskania wizy. Recepcjonistka połączyła nas telefonicznie z pracownikiem, który łamaną angielszczyzną poinformował nas, że musimy zalogować się na ich stronie, a dokumenty odebrać w Dakarze na lotnisku lub w Ambasadzie w mieście Nawakszut [ Mauretania]. Niby nic trudnego, a jednak. Aby przejść proces rejestracji konieczny jest kod, który po wprowadzeniu podstawowych danych przesyłany jest mailowo. Czekaliśmy bezskutecznie. Kolejne próby pozyskania kodu też nie dały oczekiwanego efektu.
Po kilku telefonach do różnych instytucji otrzymaliśmy informację, że możemy jechać do Ambasady w Mauretanii i tam zostanie wiza nam wydana.
Nie mieliśmy już czasu na zwiedzanie Casablanki, ograniczyliśmy się do gargantuicznego Meczetu Hassana II. Przed nami magiczny Marrakesz!
Śniadanie spokojnie spożywamy w cieniu, jakie nam dają drzewka pomarańczowe.
Wojtek całkowicie przyjął tutejszy styl jazdy – trąbił, przepychał się, zajmował dwa pasy z ogromną radością, że bezkarnie;)
Marrakesz jest niesamowity! Kolory są tutaj jakby bardziej nasycone. Fortyfikacja w kolorze ciepłej pomarańczy wprowadza nas w bajkowy klimat, a uliczkami Medyny można spacerować bez końca delektując się tutejszym życiem.
Zajrzeliśmy na Suk Teinturiers, gdzie zostały zakupione pamiątki, lokalne słodkości oraz olejek arganowy. Mijaliśmy wąskie alejki pełne kramów, urzekające kolorem i zapachem, do których próbowali nas wciągać natarczywi sprzedawcy, zachwalając swoje towary. Niektórzy nawet robili to po polsku.
Palais del la Bahia to jedna z najbardziej reprezentacyjnych rezydencji w mieście. Przyciągnęła nas tutaj nie tylko jego ranga, ale także historia powstania tego miejsca. Pałac został wzniesiony na zlecenie Sidi Musy, który zrobił oszałamiającą karierę – z niewolnika stał się wezyrem.
I znowu samochód, mapa, wytyczanie trasy – kierunek Sidi Ifni. Nawigacja usilnie prowadzi nas w wąską uliczkę, gdzie ledwie mieści się nasz Nissan Patrol, składamy lusterka. O dziwo na tej uliczce kwitnie handel, kramy z pomarańczami, daktylami muszą być usuwane, abyśmy mogli przejechać. Nikogo nie uszkadzając, wyjeżdżamy po kilku minutach na normalną ulicę.
Trasę Marakesz – Sidi Ifni pokonujemy z zachwytem, cały czas jesteśmy pod wrażeniem Atlasu Wysokiego. Spalone słońcem góry w kolorze ceglanym, na tle którego nieliczna zieleń aż razi swoim kolorem. Zaskakiwały nas zjawiska atmosferyczne. Trzy razy deszcz delikatnie schlapał nam szybę, a kilkanaście kilometrów przed Sidi Ifni zaczęła się gęsta mgła. Wąwozy zarośnięte palmami wyglądały nieziemsko pogrążone we mgle. Zjawisko to jest cykliczne.
Podjęliśmy decyzję, że śpimy w hotelu. Następną noc spędzimy w drodze, chcemy w miarę szybko przekroczyć granicę z Mauretanią. A czytaliśmy relacje, że nawet dwie doby można spędzić na tym właśnie przejściu granicznym. W lipcu wypada Ramadan, więc życie na ulicach staje się widoczne dopiero po zachodzie słońca. W ciągu dnia wszystko funkcjonuje jakby wolniej. Restauracje i kawiarnie w większości są zamknięte.
Rano uzupełniamy zapasy wody i paliwa, ruszamy w kierunku Sahary. Celem jest granica mauretańska.
Nie sądziliśmy, że na tej drodze będzie aż taki ruch, spodziewaliśmy się raczej totalnego bezludzia, gdzie tylko piach będzie szalał po asfalcie. Temperatura za dnia wyniosła maksymalnie 26 stopni, a w nocy 16. To z kolei za sprawą zimnego frontu kanaryjskiego.
Duży ruch, mnóstwo tirów i żandarmerii. W jednym mieście mieliśmy nawet do 4 kontroli i próbowano od nas wyłudzić pieniądze. Policjant po prostu powiedział, że chce 50 euro za to, że jest naszym przyjacielem. Po kilkunastu minutach negocjacji zbyliśmy go T – shirtem.
Znajoma ostrzegała nas, aby nie jechać nocą przez Saharę, gdyż dochodzi tam do różnych incydentów związanych z turystami. Jednak zależało nam na jak najszybszym dotarciu do Senegalu. Po rozmowie z żandarmem, który zapewnił nas, że można jechać i jest bezpiecznie, ruszyliśmy dalej. Miał rację, a może po prostu mieliśmy szczęście. Pokonując tę trasę byliśmy zatrzymywani i kontrolowani przez żandarmerię kilkanaście razy. Próbowano nam wlepić kolejny mandat. Wojtkowi po długich negocjacjach udało się wykręcić od płacenia.
O 5:30 podjechaliśmy na granicę, ustawiliśmy się w kolejce, przed nami busy wypakowane ponad normę. Procedurę przejścia przez granicę rozpoczęliśmy po 8: 00 i trwała o na do godziny 13:00. Pierwsze wrażenie – chaos. To miejsce bez żadnych reguł. tutaj wszystko toczy się bez jakiejkolwiek kontroli. Stanowiska niepodpisane, nie wiadomo gdzie się udać. Można powiedzieć, że wtopiliśmy się w tłum.
Pas pomiędzy granicą Sahary i Mauretanii to piach i kamienie, brak asfaltu, mnóstwo wraków porzuconych aut, stare zdezelowane odbiorniki tv. Tutaj zajął się już nami Ahmida i przeprowadził przez resztę procedur. Mnie dwukrotnie wypraszano z biur i nie wiem, czy dlatego, że jestem kobietą czy też może urzędnik doszedł do wniosku, że w pomieszczeniu jest za dużo osób. Przygraniczni funkcjonariusze są całkowicie owinięci w chusty i mają założone okulary. Nie widać twarzy. Nie dziwię się, że tak robią – przy takim wietrze niosącym piach ciężko wytrzymać na zewnątrz bez żadnego zabezpieczenia. Nie zmienia to faktu, że dziwnie się czuliśmy zaczynając rozmowę z taką osobą.
Plany na ten dzień mieliśmy ambitne. Szybka wizyta w Ambasadzie Senegalu po jeszcze brakujące wizy, a następnie na jakże upragnioną plażę. Jak dotąd widzieliśmy ocean z okien samochodu lub nocą na kampingu, wszystkim nam się marzył dzień na plaży.
Wizyta w Ambasadzie trwała chwilę. Przekazano nam, że nic tutaj nie załatwimy. Odesłano nas do strony www. Pomyśleliśmy sobie, że skoro naszym znajomym udało się pokonać tę trasę bez wiz to my też spróbujemy. Zarzuciliśmy plan z plażą, bo chcieliśmy się przekonać jak najszybciej, czy uda nam się przekroczyć granicę bez wiz. Wolimy mieć zapas czasu na ewentualne formalności. Mijały nam przed oczami zaśmiecone pobocza oraz padnięta zwierzyna na różnym etapie rozkładu. Niewiele skromnych zabudowań i namiotów. Wielbłądy, osiołki przechadzające się drogą nie zwracające większej uwagi na samochody.
Na granicę dotarliśmy w ostatniej chwili. Tutaj pracują tylko do 16:00. Oczywiście zaraz znalazł się przy nas pomocnik, który za opłatą pomoże załatwić wszystkie formalności. Na tutejszych przejściach granicznych raczej nie zdarza się, aby były ułatwienia dla turystów w postaci opisanych stanowisk, o tyle przy pierwszym zderzeniu z takimi realiami przydają się „pomocnicy”.
Zaczyna się prawdziwa czarna Afryka.
Biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy sporo formalności do załatwienia, a do tego czekał na nas ostatni prom, skorzystaliśmy z usług tego chłopaka. Po stronie Mauretańskiej wszystko poszło szybko. Przez cały czas otaczali nas ludzie, którzy coś chcieli sprzedać albo proponowali wymianę waluty i jeszcze dzieci proszące o prezenty. Z jednego „pomocnika” zrobiło się kilku. Trzech było cały czas przy nas, a dwóch pilnowało auta.
Przeprawa promowa przez rzekę Senegal to podróż kilkuminutowa. Mnie od natłoku wrażeń, temperatury i trochę za sprawą głodu zakręciło się w głowie, dobrze, że było czego się złapać bo pewnie bym padła jak długa. Kilka łyków soku owocowego przywróciło mi siły.
Na granicy Senegalu okazało się, że nie przejdziemy bez wiz, więc zaczęła się procedura rejestracji. Nowe zasady wizowe obowiązują od 1 lipca tego roku. System rejestracji on line chyba nie funkcjonuje do końca sprawnie, bo mieliśmy z nim spory problem. Kilka godzin w towarzystwie naszych pomocników sprawiło, że zdążyliśmy się już z nimi zaprzyjaźnić. Wypytywaliśmy się nawzajem, gdzie jak się żyje. Każda strona jest ciekawa, jak to jest w zupełnie innym świecie.
Jeszcze zakup dodatkowej dokumentacji w postaci ubezpieczenia i pozwolenia na poruszanie się po tutejszych drogach samochodem. Ten dokument jest ważny zaledwie 3 dni, więc w poniedziałek musimy udać się do urzędu celem przedłużenia jego ważności.
Chociaż jest już po 22:00 nie zatrzymujemy się na noc i jedziemy do Dakaru. Nad ranem znajdujemy hotel, a właściwie bungalowy tuz przy samym oceanie.
Pobudka około południa. Trzeba niestety podjechać z autem na stację i wymienić olej itp. Przychodzi nam to z wielkim trudem. Jednak nasz Patrol z całą pewnością na to zasłużył.
Puszczały nam już nerwy i brakowało sił na działania, więc dzisiaj plaża i słońce!
Następnego dnia rano spotykamy się z Mammadu – to nasz senegalski przewodnik pozyskanych do współpracy z nami przez agencje rekrutacyjną www.chilitraders.com . Po jednym dniu odpoczynku wzięliśmy się za zwiedzanie Dakaru. Mammadu uznał prawdopodobnie za punkt honoru pokazanie nam najważniejszych budynków rządowych jak Senat, Pałac Prezydenta czy Plac Niepodległości. My już nie mogliśmy doczekać się wyspy Goree.
Po 20 minutowej przeprawie promowej znaleźliśmy się w miejscu zupełnie innym niż Dakar. Szum fal, budynki w stylu kolonialnym, to miejsce, gdzie nie ma dróg i samochodów. Klimatu dodają kobiety ubrane w tradycyjne stroje, od których nie można oderwać oczu – tak przyciągają świeżością koloru i zwiewnością. Była już pora obiadowa, więc ulegliśmy jednemu z „ naganiaczy „ i zasiedliśmy w Restauracji jego mamy. Talerz pełen olbrzymich, świeżutkich krewetek z ryżem i warzywami przywrócił nam siły.
Wyspa Goree jest piękna niestety wiąże się z tragiczną historią. To tutaj handlowano niewolnikami. W muzeum niewolnictwa wysłuchaliśmy przewodnika i okrutnych historii związanych z tym miejscem.
Dziś trochę biurokracji i egzotyki.
Na terenie Senegalu znajduje się kilka Rezerwatów przyrody, postanowiliśmy dziś jeden z nich odwiedzić. Jednak zanim tam dotarliśmy spędziliśmy prawie 3h załatwiając przedłużenie dokumentu pozwalającego przemieszczać się nam samochodem po Senegalu. Sporo też się na chodziliśmy, bo formalności nie załatwia się w jednym miejscu.
Rezerwat znajduje się 65 km od Dakaru. Aby do niego dotrzeć musieliśmy przejechać przez rozciągające się kilometrami ubogie przedmieścia, które nie zapowiadały zbliżającego się kontaktu z naturą. Ubogie kramy zbite z desek, patyków, pokryte szmatami, wszędzie śmieci, samochody, tiry, przepełnione busy a wszystko kopcące bez umiaru. Smród spalin i śmieci wiszący w powietrzu, koszmar! Piękne baobaby pomiędzy slamsami wyglądały jakby nie na swoim miejscu. I kurz! Dzieci oblegają nasz samochód przy każdej okazji i proszą wyciągając rączki o cokolwiek. Tym razem zamykamy szyby i jedziemy dalej.
W końcu jest, inny świat, gdzie wszystko znajduje się na swoim miejscu. Pierwszy zwierzak hiena ….. odgrodzona od reszty rezerwatu fosą i kratą. Roślinożercy są w lepszej sytuacji, mają większą przestrzeń. Udało nam się „upolować” aparatem kilka sztuk. Te dwie godziny obcowania z przyrodą wprawiły nas w świetny nastrój i pobudziły apetyty. W planach mieliśmy jeszcze Medynę ale już za chwilę będzie robiło się ciemno, zostawiamy to na inny dzień.
Dzień mieliśmy spędzić za miastem w wiosce rybackiej oraz na łódce pływając po Atlantyku od wyspy do wyspy. Na drodze stanęły nam dwie przeszkody. Tuż za miastem coś zaczęło się dziać z naszym samochodem. Wzbudziło to obawy Wojtka, ale jechaliśmy dalej.
Nagle pojawiły się kłęby dymu. To cysterna przed nami, zapaliły się jej opony. Zjechaliśmy na pobocze tak jak inne samochody. Kilka osób oraz spora gromada dzieci wyległy na ulice z przydrożnych skromnych zabudowań i już po chwili nasz samochód wzbudził większe zainteresowanie. Wzięliśmy wiec kilka koszulek Reporter Young Girl, dla chłopców oczywiście też się znalazły i postanowiliśmy się przywitać. Momentalnie zrobił się przy nas niesamowity ruch. Sympatię pozyskaliśmy również cukierkami i drobnymi upominkami w postaci długopisów i smyczy. Uśmiechnięte buzie chętnie zaglądały nam w obiektywy.
Postanowiliśmy ocenić różnice pomiędzy medyną w Maroku, a tą w Dakarze. Medyna w Dakarze to tętniące życiem wąskie uliczki, gdzie wszystko dzieje się na chodniku tuż pod domem. Panie robią pranie, dzieci siedzą w ławkach szkolnych, panowie robią meble a pomiędzy tymi ludźmi kręcą się kozy. Medyny w Maroku w porównaniu z tą w Dakarze to prawdziwie kolorowe super markety.
To już ostatni dzień udziału Staszka i Ediego w expedycji. O 22: 00 muszą być na lotnisku. Czas zakupić pamiątki i upominki dla bliskich. Ruszamy, więc w asyście Mammadu w miasto. Chcemy też wymienić kilka naszych rzeczy na bransoletki i naszyjniki. Wszystkie nasze „ zdobycze” oryginalne, prosto z Afryki będzie można wylicytować już po naszym powrocie na aukcjach na rzecz Bartusia.
Targujemy się długo, chcemy jak najwięcej kolorowych bransoletek. Są i takie dla Pań i Panów oraz maleńkie na dziecięcą rączkę. Wszystkie kolorowe i egzotyczne.
Podczas naszych zakupów zerwała się orzeźwiająca ulewa. Wszyscy tutaj czekali na deszcz. Lipiec to w Senegalu pora deszczowa, więc nie jesteśmy zaskoczeni. Ulicami płynie potok brudnej wody, zbiera z ulic nagromadzone miesiącami zanieczyszczenia. Przeskakując te przeszkody dostajemy się do samochodu i ….. już po deszczu.
Zanim przyjdzie nam ruszyć w drogę powrotną samochód musi być sprawny. Tym bardziej, że będziemy wracać we dwójkę i wolelibyśmy nie stanąć gdzieś pośrodku bezludzia Mauretanii czy Sahary. Na terenie Mauretanii nie mieliśmy nawet zasięgu w żadnym telefonie, a ruch na drogach obu państw po godzinie 1:00 zamiera do świtu. Wojtek dokłada wszelkich starań, aby uniknąć problemów.
Kolejny przytłaczający temat również związany z samochodem to pozwolenie na poruszanie się po drogach, które zostało źle wypełnione przez urzędnika na granicy. Z dokumentu wynika, że samochód mamy zostawić w Senegalu. Aby nim wrócić musimy te pomyłkę odkręcić. Urzędnicy, którzy nam w tym pomagali byli bardzo przyjaźni, co nie zmieniło faktu, że kosztowało to sporo czasu i pieniędzy.
Dakar to prawdziwy raj dla przydrożnych handlarzy, u których można nabyć niemal wszystko, czego dusza zapragnie. [ zegarek, okulary, orzeszki itp.], Miasto wypełnia nieskończona ilość zbitych z byle czego budek pozorujących na sklepy, jednak kupujących tutaj jak na lekarstwo.
Wciąż trudno jest nam wtopić się w tłum, wszędzie gdzie się pojawiamy niezmiennie zostajemy otoczeni przez zastępujących nam drogę handlarzy, którzy swoje towary podtykają nam pod twarz. Nazywa się nas serdecznie bratem, siostrą. Wzbogacilibyśmy się o całkiem liczną gromadę nowych senegalskich krewnych 😉 Jednak z tą różnicą, że tego typu przyjaźń miała swoją cenę. Doszliśmy jednak do wniosku, że więcej sióstr i braci nam nie potrzeba.
Wyjazd z Dakaru zajmuje nam godzinę, suniemy między trąbiącymi, przepychającymi się i niespełniającymi żadnych norm pojazdami. Spragnieni zieleni i bezdroży odbijamy na teren jednego z parków narodowych.
Spotkaliśmy na drodze grupkę dzieci z opiekunkami. Zatrzymaliśmy się na chwilkę, aby się przywitać. Zaczęli głaskać nas po rękach, a dzieci przykładały rączki do naszych rąk i paluszkami pokazywały różnicę w kolorze skóry. Moje piegi wzbudziły śmiech. Rozdaliśmy kilka upominków: smyczki Reporter Young i OOH Poland, a opiekunki dostały torby „Super Drukarz” na zakupy. Takiej reakcji na kolor skóry się nie spodziewaliśmy :).
Późnym wieczorem jesteśmy już w Saint Louis. Nawigacja prowadzi nas na kamping, a nam chwilami się wydaję, że jej się coś pomyliło. Przejeżdżamy uliczkami wzdłuż oceanu, które są całkowicie zasypane śmieciami. Na takich kopach śmieci w ciągu dnia „pasą się” kozy, osiołki a nocą sfory psów. Już widzieliśmy w Afryce takie obrazki.
Pomimo wszechobecnego brudu, Saint Louis zwane jest jezzową stolicą Afryki i ma swój specyficzny klimat. Położenie miasta na wyspie u ujścia rzeki Senegal, regularny plan miasta i charakterystyczna architektura kolonialna daje Saint-Louis charakterystyczny wygląd i tożsamość.
Jadąc w kierunku granicy mijamy ubogie wioski bez prądu i bieżącej wody. Wczorajszej nocy padał deszcz i na wyschniętych polach utworzyły się kałuże. Zrobił się przy nich spory ruch, panie robiły pranie, dzieciaki się pluskały.
Na przejściu granicznym w Rosso jesteśmy około godziny 15:00. Daty w papierach pozwalają nam przebywać na terenie Senegalu tylko do 22.07.13, więc na zupełnym luzie pewni, że szybciutko dostaniemy się do Mauretanii czekaliśmy na prom. Niestety, nasze wizy mauretańskie nie upoważniały nas do kolejnego przekroczenia granicy. Musimy wracać do Dakaru i postarać się o wizę. Dziś jest sobota, więc mamy duży problem. Na granicy dostaliśmy prywatny numer telefonu do Ambasadora Mauretanii, to przyjaciel jednego z żandarmów pracującego na granicy.
Ambasador obiecał nas przyjąć w niedzielę i obietnicy tej dotrzymał. Namawiał nas, abyśmy zostali w Dakarze, bo i tak nie zdążymy przekroczyć granicy. Już o 12: 30 byliśmy w drodze do Rosso. Udało się – jednak zdążyliśmy. Postanowiliśmy, że w drodze powrotnej śpimy na dziko.
Wyjęliśmy narty z bagażnika, odkurzyliśmy buty narciarskie i ruszyliśmy na „ stok”. Niestety nie mieliśmy ani widowni ani uczniów. Wokoło tylko piach. Chociaż jazda na nartach w tych nietypowych warunkach jest całkiem zabawna – wolimy narty zimą!
22 i 23 oraz 24.07.13
Kolejna noc na Saharze. Ostrzegano nas, że Mauretania i Sahara to niebezpieczne miejsca. Nam jak na razie nikt nie zakłóca spokoju. Duże miasta Sahary Zachodniej takie jak Dakhla czy Laayoune robią na nas olbrzymie wrażenie, są takie czyste i zadbane, wszędzie zieleń i kwiaty.
Trzy dni spędzone na trasie prowadzącej przez Saharę pozwoliły nam trochę ochłonąć. Warto podróżować przez ten teren za dnia, żeby móc zaobserwować, jak bardzo Sahara potrafi być zmienna. Powtarzające się kontrole żandarmerii już nie były dla nas zaskoczeniem, a nawet przygotowaliśmy się zabierając ze sobą po 30 ksero-kopi paszportów, co znacznie usprawniało taką kontrolę. Miłym zaskoczeniem było to, że niektórzy panowie z żandarmerii nas pamiętali i z uśmiechem na twarzy życzyli „bon voyage”.
Rano wjechaliśmy do miasta Agadir i poczuliśmy się jak w Europie. Mnóstwo turystów z Rosji, Anglii a otoczenie też bez marokańskiego klimatu. Do tego zimno. Zaglądnęliśmy na chwilkę do Medyny równie współczesnej jak całe miasto, która została odbudowana dopiero w 1992r po trzęsieniu ziemi w 1960 r . Ruszyliśmy w stronę Warzazat.
Z kolei Warzazat to miasto bardzo lubiane przez filmowców, których przyciąga tutaj pustynny krajobraz. Urocze doliny Dadis i Dara z zachwycającymi gajami palmowymi, wioski w kolorze brązowo-czerwonej ziemi – a to wszystko na tle wypalonych słońcem gór.
Przejeżdżając przez góry napotkaliśmy osady Berberów. Szczególnie entuzjastycznie witały nas dzieci. Już z daleka wybiegają w naszym kierunku i zachęcają różnymi sztuczkami do zatrzymania się i obdarowania upominkami. Góry Atlas, miasto Warzazat i okolice zdecydowanie należy wpisać w marszrutę po Maroku.
Kolejny dzień w Górach Atlas, cudownie!!! Przespaliśmy noc w wyschniętym korycie rzeki, Wojtek wybrał to miejsce, kiedy już było całkiem ciemno. Rano okazało się, że to droga dojazdowa do kilku budynków, dlatego też nocą budziły nas światła samochodów i przechodzący ludzie. Niestety nikt na śniadanie nie zaprosił;)
Cały dzień kręciliśmy się po górach, wyjechaliśmy wąską szutrową drogą mieszczącą zaledwie jeden samochód na wysokość 2930 m n.p.m. Myśleliśmy, że to może droga w jedną stronę, aż do chwili, kiedy z na przeciwka nadjechał Land Rover. Minięcie się na drodze wymagało trochę zachodu i umiejętności. Widoki przy tym niesamowite, roślinność z braku wody karłowata i w znikomych ilościach.
Co jakiś czas mijaliśmy namioty Berberów, stada kóz oraz wielbłądów. Szczególnie emocjonalnie reagowały na nas dzieci, już z daleka biegły na bosaka po kamieniach w naszą stronę. Zachęcały nas do zatrzymania się i obdarowani ich jakimś prezentem. Dziewczynki prosiły o biżuterię, jeden chłopiec i jego mama prosili o buty. Niestety wszystkich życzeń nie mogliśmy spełnić, ale każdy otrzymał jakiś upominek. Dla mnie najbardziej wzruszający był moment, kiedy jedna z trzech dziewczynek, przy których się zatrzymaliśmy pokazywała na siebie i na samochód jakby chciała nam pokazać, żeby ją zabrać.
Ludzie z tego regionu byli bardzo przyjaźni, machali do nas, uśmiechali się.
Następnie droga w kierunku Fez. Zdarzały się odcinki bez asfaltu lub zasypane skałami, trafił się również szlaban i zerowa informacja na temat objazdu.
Pobudka przyszła nam dziś wyjątkowo łatwo. Trochę nadrobiliśmy zaległości ze spaniem. Szybkie śniadanie i w drogę do Fez – mamy około 100 km. Najważniejszy punkt dnia stanowi Medyna w Fez. Upał towarzyszy nam nadal, aż się kręci w głowie.
Uliczki Medyny są wąskie i zacienione, ale jednak i to w tak upalny dzień nie przynosi ukojenia. Wciąż trafiamy na ślepe zaułki i na barwne place targowe mijając osiołki i konie, które są głównym środkiem transportu w tych wąskich uliczkach. Próbuję robić zdjęcia ludziom zajętym sprawunkami i dostaję burę, więc szybko staramy się wmieszać w tłum i zniknąć w jednej z uliczek.
Zapada też decyzja, że dzisiaj mamy dostać się do Tangeru, więc w drogę.
Przed nami prawie 300 km.
Noc spędziliśmy na kempingu w Tangerze. Wybraliśmy pierwszy lepszy i świetnie trafiliśmy, dobra cena, na terenie restauracja w iście europejskim stylu ze świetnym jedzeniem. Ponadto, serwowali do posiłku marokańską herbatę z dodatkiem świeżej mięty i duuużą ilością cukru, podana w bogato zdobionym czajniczku. Smakowała tym lepiej, że wzięło nas na wspominki i podsumowania naszej podróży.
Prom Tanger Med. – Barcelona odpływa 29.07.13 o 23:00 mamy, więc półtorej dnia na odpoczynek i opalanie.
Ostatnia noc na marokańskiej ziemi była niesamowicie zimna i tak wietrzna, że aż ciężko było utrzymać się na nogach. Musieliśmy wyciągnąć cieplejsze ubrania;)
Zgodnie z zaleceniem agenta, u którego kupiliśmy bilet, w porcie byliśmy już o 18:30.
Chwila formalności, skanowanie samochodu i już staliśmy w kolejce na prom. Co prawda docelowo miał wypłynąć o 23:00, a finalnie ruszyliśmy o 1:30.
30.07 i 31.07.2013
Dwie noce przespaliśmy na promie w mało wygodnych fotelach. Pomieszczenie było tak mocno klimatyzowane, że spaliśmy opatuleni po uszy, więc w ciągu dnia koniecznie trzeba było wygrzać się na pokładzie.
Potrzebny nam był dodatkowy śpiwór, a nie pozwolono nam wejść do pomieszczenia pod pokładem gdzie znajdowały się samochody. Zaliczyliśmy więc małe włamanie do garażu. Całe szczęście bez żadnych konsekwencji.
Rano 31.07.13 już byliśmy w Barcelonie. Małe tapas na śniadanie i szybkie zwiedzanie miasta. Wojtek złapał chyba w żagiel wiatr wiejący z Zakopanego 😉 bo aż się palił do powrotu.
Późną nocą byliśmy już u znajomych w Mediolanie.
Europa wydała się nam mało przyjazna. Przez ten miesiąc w Afryce przyzwyczailiśmy się, że ludzie zwracają na nas uwagę, zaczepiają a przede wszystkim uśmiechają się do nas. A teraz jedynie nasz samochód wzbudza zainteresowanie.
O godzinie 1: 30 dotarliśmy do Zakopanego. Wojtek jest już u siebie. Ja musze jeszcze chwilkę zaczekać zanim przywitam się z moim bliskim, ale to już kwestia godzin…. do Krakowa niedaleko.
To już koniec, chociaż cieszymy się, że jesteśmy w domu to jednak trochę żal. Długo będziemy wspominać te 32 dni podróży… .
relacja z Expedycji IV Kongo – do serca Afryki / www.e4kongo.pl / tel. +48 887 40 30 20
główni partnerzy:www.chilitraders.com / www.2poland.eu / www.autocentrum.pl / www.taurus.info.pl /
organizator eventu: Morgan Advertising Sp. z o.o. www.morgan-a.pl
autor tekstu: Danuta Sikorska / foto. D.Sikorska, W.Stopa-Brzyskowy/ korekta Iwona Suwara
polub nas na : www.facebook.com/e4kongo