Student jak to student: czasem kombinuje. Są jednak takie sytuacje, w których student staje się zwykłym oszustem.
Jeśli trzeba udokumentować swoje zapotrzebowanie na kartę stołówkową czy miejsce w akademiku, zniżkę na przejazd czy wiedzę na egzaminie, studenci zamieniają się w cudotwórców.
Sprawy rodzinne
Niektórzy studencki potrafią udowodnić, że można studiować, mieszkać, imprezować, kupować podręczniki, ubierać się i dojeżdżać do domu za mniej niż 200 zł miesięcznie… – Trików jest kilka – mówi Marzena, przedstawicielka samorządu studenckiego jednej z krakowskich uczelni, zasiadająca w komisjach zajmujących się pomocą socjalną. – Najłatwiej mają dzieci rolników, gdyż ich dochodów nie mierzy się na podstawie realnych czynności gospodarczych tylko według przelicznika ilości pszenicy, jaką można zebrać z hektara. Korzystają na tym Ci, których rodzice mają dwa, trzy hektary, na których prowadzą agroturystykę (patrz: pensjonaty) albo po prostu zajmują się handlem na targu, a ziemia jest im potrzebna tylko dla podtrzymania statusu rolnika. Podobnie kombinują studenci, którzy do dochodów gospodarstwa domowego wliczają tylko siebie i rodziców-emerytów. Firma rodzinna, taka jak zakład naprawczy lub sklep spożywczy, zarejestrowana jest na brata, który po ożenku należy teoretycznie do samodzielnego gospodarstwa, choć w praktyce mieszka na sąsiednim piętrze i pracuje z resztą rodziny. No, ale w oczach uczelni brata nie ma, a student dzieli na trzy części dochody bezrobotnego ojca i matki rencistki. Niektórzy idą na całość, organizując meldunek poza domem rodzinnym i wmawiają uczelni, że po wielkiej kłótni z rodziną są samotnikami tworzącymi jednoosobowe gospodarstwa domowe i utrzymują się z manny lecącej z nieba. – Zdarza się, że kilka osób na roku udowadnia nam, że żyje powietrzem i pije wodę z pobliskiego stawu – dodaje Marzena. Oczywiście, można tak bawić się w kotka i myszkę przez kolejnych 20 lat. Każdy, kto dokładnie przyjrzy się szczegółowym wytycznym, według których uczelnie przydzielają stypendia czy akademiki, albo stuknie się w głowę, albo po prostu się roześmieje: w niektórych przypadkach trzeba udowodnić, że utrzymuje się za niecałe 300 zł miesięcznie…
Co robić? Można machnąć ręką i usprawiedliwić się, że przecież „wszyscy” i „od zawsze”. Studenci jednak okradają uczelnie i siebie nawzajem. Gdyby nie oszukiwali, stawki minimalne wzrosłyby, a pomoc zaczęłaby trafiać do naprawdę potrzebujących. Na razie, narodowa solidarność oznacza głównie solidarne oszukiwanie.
Tu kupisz, tam sprzedasz
Zaraz za fikcyjnymi zaczyna się tzw. drugi obieg. Okazuje się, że nie wszyscy, którzy stali się szczęśliwymi posiadaczami przydziału akademikowego, mają ochotę na mieszkanie w czteroosobowym pokoiku i korzystanie z prysznica położonego w piwnicy… Brać studencka – nawet ta, która nie studiuje ekonomii – jest dosyć dobrze obeznana z takimi pojęciami, jak „barter” i „drugi obieg”. Nie wiadomo dlaczego, ale jakoś tak się składa, że popyt na akademiki (pomimo kiepskiego stosunku ich jakości do ceny) prawie zawsze i wszędzie jest większy niż podaż. Wystarczy zobaczyć, w jakim tempie znikają na początku roku akademickiego ogłoszenia typu: „odsprzedam miejsce w akademiku”. W zależności od tego, czy chodzi o miejsce „z dopłatą” czy „komercyjne”, można zarobić od 200 do ponad 1000 zł rocznie. Jeśli dodatkowo dysponuje się np. kartą stołówkową, z którą można przez cały miesiąc kupować obiady po 5 zł, to kolejne kilkadziesiąt złotych miesięcznie ląduje w studenckim portfelu.
Dla studentów nie lada gratka. Tylko dla płacących za studenckie przekręty podatników stanowi to mniejszy powód do śmiechu. Jeśli bowiem chcemy uchodzić za grupę uprzywilejowaną społecznie, to czy możemy społeczeństwo oszukiwać?
Ósmy rok studiów
Dzięki legitymacji studenckiej pojedyncze bilety i „sieciówki” komunikacji miejskiej kosztują mniej. Pociągi PKP swego czasu też kosztowały połowę normalnej ceny, ale za czasów Leszka Millera połówka zmalała do 37%. Ale i ona potrafi być niezwykle cenna… – W momencie odbierania dyplomu, student zobowiązany jest do zwrotu legitymacji – tłumaczy nam pani Basia, niedawno studentka, dziś pracownica dziekanatu. – Nie prowadzimy statystyk, ale na moje oko przynajmniej jedna trzecia legitymacji zostaje zgubiona, skradziona albo utopiona na spływach kajakowych. Nie jesteśmy wydziałem śledczym, żeby badać prawdomówność studentów. Ale, oczywiście, w cuda też nie wierzymy… Pani Basia dobrze wie, że po skończeniu studiów licencjackich albo uzupełniających magisterskich w legitymacji pozostaje jeszcze dużo miejsca na kolejne pieczątki. Teoretycznie dostęp do okrągłej pieczęci z orłem trudny. Niestety praktyka wygląda inaczej. – Ja to załatwiłem w sposób mistrzowski – śmieje się Jarek, absolwent AWF-u. – Kiedy babka, która wydaje dyplomy, zażądała legitymacji odparłem, że jej nie mam, zgubiłem. Wtedy ona poszła do innego pokoju po oświadczenie, które miałem podpisać. Zauważyłem, że pieczątka, którą przybija na dyplomach, spokojnie leży na stole. Przybiłem sobie od razu semestr zimowy i letni. Raz czy dwa kanar zapytał, dlaczego mam wbite od razu dwa semestry, ale wykpiłem się, twierdząc, że na moich studiach okresem zaliczeniowym jest rok, a nie semestr. Na pytanie o moralną stronę zabiegu odpowiada: – Będę miał pracę, mieszkanie i możliwość spokojnego myślenia o kolejnych miesiącach, to będziemy rozmawiać o moralności…
Każdy jest zadowolony, kiedy może zaoszczędzić kilka złotych, ale gdy płacimy mniej za bilety, legitymacja wydaje się złotą kartą. Co jeśli okaże się, że w dwa miliony ludzi studiuje na ósmym roku?
Dublera wynajmę
Choć legitymacja jest jednym z najważniejszych dóbr studenckich, to niektórzy i tak od czasu do czasu chowają ją do szuflady. Dzieje się tak przeważnie podczas sesji. W zależności od uczelni, przedmiotu i stopnia zaprzyjaźnienia z tzw. megamózgami za chwilową zmianę tożsamości trzeba zapłacić (albo można zarobić) od 100 do 500 zł. Za co? Za podstawienie na egzamin dublera, który pod innym nazwiskiem gotów będzie skutecznie zdać egzamin. Kombinatorzy wykorzystują chaos przy wpuszczaniu na masowe egzaminy, wysyłają rozwiązane zadania na notebooki, czatują pod tylnymi drzwiami na kartkę z zadaniami, które rozwiązują, kserują i wciskają z powrotem. Czasami na sali egzaminacyjnej znajduje się więcej osób niż oddanych prac albo na egzaminie z fizyki siedzą sami mężczyźni, a po sprawdzeniu arkuszy okazuje się, że zdawało go kilka kobiet…
Czy w takim wypadku możemy jeszcze mówić o studiowaniu? To przecież nic innego jak oszukiwanie uczelni, swoich kolegów, w końcu samego siebie. A kradzież intelektualna niczym nie różni się od kradzieży samochodu czy portfela.
Drugi obieg wiedzy
Student jest w stanie sprzedać prawie wszystko. I nie chodzi tylko o płyty winylowe czy lodówki wystawione na Allegro, lecz także… notatki! W zależności od przedmiotu i od tego, czy handluje się oryginałami czy kolejnymi kopiami kopii, można zarobić od 10 do 100 zł za przedmiot. W tym przypadku handluje się własnymi dziełami. Przynajmniej teoretycznie. Nie brak bowiem akademikowych punktów ksero, które skupują co lepsze notatki, powielają je i odsprzedają po dwukrotnej wyższej cenie. Na przykład w Warszawie działa punkt, który w formie wykazu oferuje zestaw notatek bardzo wielu przedmiotów, jakie w danym roku były wykładane…
Nieocenione pisanie
Nie trzeba być dziennikarzem dobrze prosperującego czasopisma, żeby zrozumieć, że umiejętność pisania może być opłacalna. Nie trzeba być też redaktorem naczelnym, żeby zlecać innym pisanie tematycznych prac: prac zaliczeniowych, licencjackich, a nawet magisterskich. O tym, że proceder staje się coraz popularniejszy, można przekonać się przeszukując choćby zasoby Internetu. „Zawodowi pisarze” potrafią w ciągu roku stworzyć do 10 prac magisterskich, kasując po 1000, 1500 a nawet 2000 zł za każdą. Sytuacja jednak jest patowa, ponieważ procederu właściwie nie da się wykryć. Obie strony popełniają świadomy przekręt, więc szansa, że któraś z nich złoży donos jest znikoma. Promotor może się oczywiście domyślić, kogo stać na jaką pracę, ale przy odrobinie inteligencji, można to skutecznie zakamuflować. Uczelnie bronią się, jak mogą, przed plagiatami, żądają prac w formie elektronicznej, komputery porównują je z literaturą i istniejącymi już w bazie pracami. O ile plagiat będzie można coraz skuteczniej odkryć, o tyle pracę napisaną od podstaw, rzetelnie, starannie, ale przez kogoś innego – już nie. Jeśli wierzyć ofertom internetowym, przy zamówieniu pracy można określić jej przybliżoną ocenę. Jeśli przez całe studia dany delikwent jechał na trójach, nie musi wcale przedstawiać pracy piątkowej…
Ile procent prac nie zostało napisanych przez ich autorów? Jeden czy drugi przypadek kwitujemy pobłażliwym uśmiechem, tłumacząc sobie, że oszusta wyeliminuje rynek. To nieprawda. Może on być przecież zawodowym „synem” czy zawodową „córką” i już kilka miesięcy po studiach spotkamy go w państwowym urzędzie, gdzie na jego biurku utknie nasza nieco bardziej złożona sprawa. Nie wiemy też, ile kosztują nas, podatników, wszystkie fałszywe dotacje do akademików, dopłaty do biletów czy stypendia… Wiemy jednak, że proceder oszustw istnieje i ma się nieźle. Kto może to zmienić? Po prostu Ty!
Dawid „Tahir” Wacławczyk