Można by powiedzieć, że „Matinée” to najsłodsza płyta roku. Że Jack Peñate to kolejne takie sobie chłopię z Wysp, które ze swoją sympatyczną buzią i bezczelnie wesołą muzyczką będzie usiłowało naciągać rodziców małoletnich dziewczynek na większe kieszonkowe, za które "Matinée” będzie namiętnie kupowane.
Można? Pewnie, że tak. Tylko – komu to przeszkadza? Ta płyta irytuje – bo niby to ma się wrażenie, że słuchamy wyłącznie nader zgrabnie przyrządzonego produktu w stylu pop, ale wrażenie to w niczym nie przeszkadza temu, że od „Matinée”zwyczajnie nie można się oderwać. Zwłaszcza w długie zimowe wieczory, które na domiar złego w naszym do cna zdziwaczałym kraju wcale nie chcą być zimowe, a tylko brudne, bure, mokre, wietrzne i generalnie do niczego. Wtedy Jack Peñate może się okazać, jeśli już nie nieodzownym, to w każdym razie niezwykle przydatnym. Bo też rzadko zdarza się dziś słyszeć coś równie radosnego, bezpretensjonalnego (w najlepszym tego słowa znaczeniu), a przy tym – mimo wszystko – dość niebanalnego. Tego artystę naprawdę trudno jakoś sklasyfikować – pisze się o nim tu i ówdzie, że to ska, ale jeśli nawet tak jest, to ska w jego wydaniu zostało oderwane od swoich punkowo-reggae’owych. Trochę to wszystko przypomina Madness, ale znów, więcej tu ostrych gitar i aranżacyjno-instrumentalnej powściągliwości, więcej ducha brit-popu. Tak że w sumie nie wiadomo. Zostaje zatem włączyć – i już od pierwszych, porywających akordów przebojowego Spit At Stars ruszyć w tany. Bezobciachowo. Bez niepotrzebnego zdziwienia, że się tak łatwo dajemy na to nabrać.
Jack Peñate „Matinée” (Sonic Records)