Jean – Michel Jarre to człowiek instytucja. To rzekł dobry policjant. Zły powiedziałby, że to po prostu kolejny podstarzały grajek, który próbuje jeszcze odcinać kupony. Za rok stuknie mu sześćdziesiątka, a trzydzieści siedem lat upłynie od jego debiutu płytowego.
Oczywiście, wiek i doświadczenie nie są absolutnie czynnikami, które przekreślają artystę. Zdaje się bowiem, że to po prostu podejście do muzyki i zaangażowanie w to, co się tworzy odróżnia Muzyków od muzyków. Niestety, pan J-M J postanowił nie rezygnować z możliwości odejścia w szczytowym momencie jego kariery. Niestety, bowiem jego najnowsza produkcja – album „Téo & Téa” zupełnie nie kojarzy się z jego największymi dokonaniami, jakim, na przykład, była niezwykle innowacyjna produkcja – „Oxygène”. Już koncert w Stoczni Gdańskiej (nie odbierając mu oczywiście znaczenia symbolicznego) zdawał się być prognostykiem wypalenia się artystycznego twórcy. Dziś Jarre serwuje nam zwykłe elektroniczne pioseneczki, z mocnym podkładem (idealnym do tuningowango auta). Zdaje mu się, że jeśli doda do utworu sample jęczącej z rozkoszy kobiety (jak w „Beautiful Agony”) i głosu z offu krzyczącego „Sexual activity”, to uwiedzie nas i powali na kolana. Wybitny Francuz nie wykorzystuje zabiegów artystycznych ponad wspomniany poziom. Może obrał on inny kierunek i szuka nowych rynków, na przykład wiejskich dyskotek, bo do melomanów i wielbicieli dobrej elektroniki z pewnością „Téo & Téa” nie trafi. Po klęsce nowej produkcji duetu Air nasuwa się wniosek, iż coś niedobrego dzieje się z francuską elektroniką. Oby to był przejściowy trend.