Krytycy czekają na książki. Nie na byle jakie. Na pokoleniowe. Na tak zwane ważne. Na rozrachunkowe. Na kultowe. Na dobrą literaturę popularną.
A jaka jest Tracę ciepło – nowa książka Łukasza Orbitowskiego, trzydziestolatka z Krakowa, wciąż domagającego się (jak najsłuszniej) szerszego niż dotychczas czytelniczego odzewu? Z pewnością pokoleniowa. Chyba ważna. Obraźliwie rozrachunkowa. Mająca spore widoki na kultowość. W najlepszym tego słowa znaczeniu popularna. Najkrócej – bezczelna, co jest jej największą siłą.
Orbitowski ma wielki talent do łączenia ze sobą dwóch rzeczy. Z jednej strony, prześmiewczego, czasem karykaturalnego, rozeźlonego i dosadnego opisu polskiej rzeczywistości. Z drugiej, psychotycznego i ostrzejszego niż wszystkie teksańskie piły mechaniczne razem wzięte horroru. Zaraz, zaraz: napisałem, że Orbitowski to łączy? Oj, nie: on obie te strony swojego pisarstwa rozpędza, ile wlezie, i zderza z pasją prawdziwie niszczycielską. Tracę ciepło to taka właśnie mieszanka wybuchowa. Zaczyna się od opowieści o życiu w ósmej klasie podstawówki w pamiętnym roku 1990; opowieści, która byłaby kombatancka, gdyby nie była tak groteskowa. Potem morderstwo: a że to Orbitowski, to zamordowanym jest szkolny woźny-alkoholik. Potem duchy. Sekty. Ingerencja sił nadprzyrodzonych. Przestaje być wesoło? A, gdzie tam! Im Orbitowski straszniejszy, tym śmieszniejszy, im bardziej obłąkany, tym bardziej grubiański.
Tak straszne, że aż śmieszne. Tak śmieszne, że aż straszne. Strach się bać, głupio się nie bać. No po prostu fajne.
Łukasz Orbitowski „Tracę ciepło” (Wydawnictwo Literackie)