Ze ściąganiem jest tak jak z przechodzeniem na czerwonym świetle. W zasadzie nikt poważny nie traktuje tego jak przestępstwa, a sprawcą czynu raczej nie targają wyrzuty sumienia. Ale – to nie jest stan normalny. W cywilizowanych krajach ściąganie jest traktowane jak zwykłe przestępstwo, a ściągający jak pospolity złodziej. A złodzieje jak wiadomo ponoszą bardzo surowe kary – zarówno ze strony prawa, władz uczelni jak i społeczności studenckiej i zawodowej…
Każdy z nas kiedyś ściągał. Jeden odpisał pół matury (a nie brak i takich, którzy przepisali i całą), inny porównał tylko odpowiedzi na najtrudniejsze pytania z testem sąsiada, jeszcze inny skorzystał ze wzorów zapisanych na długopisie lub w komórce. Każdy z nas czuł się też pokrzywdzony, kiedy sąsiad – tzw. kombinator maksymalny – zgarnął lepszą ocenę od niego, choć dokładną nazwę przedmiotu który zdawał przyswoił sobie dopiero w chwili wejścia na salę egzaminacyjną…
Jasiu, nie ściągaj
Ściąganie mamy niemal we krwi. Dlaczego? Na pewno nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż nasz system edukacyjny jest przestarzały i w znacznej mierze opiera się nie na nauce myślenia, a na wtłaczaniu wiadomości, których nie sposób wykorzystać i logicznie przetworzyć. Od najmłodszych lat atakowani jesteśmy ogromną porcją wiedzy książkowej, którą w zasadzie należałoby wkuć „na blachę” i zapomnieć po egzaminie. To zaś budzi w nas bunt i frustruje, denerwuje i mierzi. Chcąc przebrnąć przez kilogramy lektur i metry kwadratowe tablic – staramy się osiągnąć cel (zdać do następnej klasy czy przejść przez ciężki egzamin) metodą byle do przodu. Mała podpowiedź znajomej kujonki, piórnik z podwójnym dnem, opracowanie systemu przekazywania sobie wiedzy w klasie na migi…
Tak właśnie, w niewidoczny gołym okiem sposób rodzi się w nas mechanizm samousprawiedliwienia i autorozgrzeszania za drobne nadużycia szkolne polegające na stosowaniu nieoficjalnych instrumentów usprawniających przeżycie. Najpierw w podstawówce, potem w szkole średniej, a później na studiach. Wzory, tablice, wartości stałe, wykresy, dane liczbowe, które zmieniają się z roku na rok… któż normalny mógłby to wszystko spamiętać?
Myśleć, myśleć, myśleć!
Doktor Mieczysław Rokoszewski, wykładowca jednej z uczelni prywatnych mówi: – To niemoralne, abym wymagał od swoich studentów czegoś, czego sam nie wiem i po co sam sięgam do książek. Na moich egzaminach można mieć ze sobą roczniki, tablice i własnoręczne notatki. Na początku semestru wbijam w nie pieczątki i składam swój podpis. Taki zeszyt można wnieść na egzamin i przez cały czas z niego korzystać. Studia mają uczyć życia, a nie kombinatorstwa. No właśnie – przecież jeśli wyjść z logicznego punktu widzenia, to studia mają nas przygotować do pracy zawodowej. A czy w życiu zawodowym, w jakiejkolwiek firmie ktoś pozbawia nas książek, danych, gazet, swoich notatek? Wręcz przeciwnie – ich posiadanie i korzystanie z nich świadczy o umiejętności śledzenia zmian i byciu na czasie.
No dobrze – są jednak przedmioty, kierunki i pewne zakresy wiedzy, które musimy sobie przyswoić tak, by mieć je w pamięci zawsze i wszędzie. Lekarz traumatolog nie ma czasu na sprawdzanie w książce poszczególnych układów wewnętrznych czy prawidłowego ułożenia szkieletu pacjenta. Uczciwą granicę między tym co wiedzieć trzeba zawsze, a tym co trzeba umieć znaleźć w razie potrzeby musimy określić sami.
Nie można zajrzeć wszędzie
Większość wykładowców z którymi rozmawialiśmy, zgadza się co do tego, że zjawisko oszukiwania podczas egzaminów można próbować ograniczać: przykręcać śrubę, robić gonitwy czasowe, wprowadzać kilka grup, rozsadzać, wręczać swój papier, prosić o zostawienie w szatni wszystkich zbędnych ubrań, zakazywać wnoszenia torebek, plecaków i książek, angażować kilku asystentów do pilnowania. Jednak nic się nie zmieni dopóki ściąganie nie stanie się postrzegane jako złodziejstwo i napiętnowane wśród samych studentów. Tymczasem za całe dzieło ograniczenia ściągania odpowiedzialni są wykładowcy, mający przeciw sobie całą salę.
Marek, młody wykładowca prawa na jednej z państwowych uczelni krakowskich opowiada: – Uczelnia to nie cyrk, ani nie komisariat. Mogę upominać i prosić, ale nie będę przecież bawił się w detektywa. Kiedy stoję dwa metry przed studentką, która patrząc w kartkę unosi spódnicę i wyjmuje bądź chowa ściągi w pończochy – co mogę zrobić? Przecież nie będę jej obszukiwał. Mogę jedynie publicznie pochwalić kolor i wzór jej garderoby. Sala reaguje śmiechem, dziewczyna zazwyczaj się peszy i nie próbuje ściągać ponownie. Ale i tak widzę, że połowę sali musiałbym skierować na badania lekarskie. Prawie zawsze odnoszę wrażenie, że od wczoraj wszyscy cierpią na atak owsików. Po chwili przywołuje też opowieść o swoim koledze, który chcąc przyłapać siedzącego z tyłu sali studenta na gorącym uczynku podszedł do niego zza jego pleców… na czworaka. Student wyleciał z egzaminu, sala zareagowała gromkim śmiechem, ale… dziś na korytarzach rozprawia się z dezaprobatą nie o ściągającym, ale o koledze-wykładowcy, który poniżył się do granic możliwości. Dziś nie tylko studenci, ale i inni wykładowcy mówią o nim partyzant.
Wszystkie sprzęty świata
Z drugiej strony – cała dzisiejsza technika jest przeciw wykładowcy. Chcąc dziś ograniczyć ściąganie trzeba by nie tylko rozsadzać, znaczyć kartki, wręczać swoje długopisy i kalkulatory, ale przede wszystkim doprowadzić do zupełnego wytłumienia w sali wszelkich sygnałów. Dziś każdy może posługiwać się nie tylko komórką wyposażoną w zestawy głośnomówiące (które są ciche), możliwość wysyłania danych, zdjęć, filmów (np. z pytaniami) i nagranych na mp3 odpowiedzi, ale i całą aparaturą podsłuchową, którą można schować w najmniejszej kieszeni marynarki. Wcześniej nagrane notatki można też puścić w słuchawce bezprzewodowej (wielkości pestki czereśni) z małego pendrive’a będącego jednocześnie czytnikiem plików mp3. Poza elektroniką są też systemy typu walkie-talkie oraz cała gama metod przypominających tradycyjne, przy czym o wiele bardziej złożone. Ostatnim hitem jest wnoszenie gotowca (bądź zestawu wzorów, cytatów itp.) na czystej kartce A3 zapisanej tuszem ultrafioletowym. Za pomocą długopisu z fioletową żarówką można więc czytać ściągę umieszczoną na kartce, która ląduje potem na biurku wykładowcy. On rzecz jasna widzi tylko ślady zwykłego długopisu, którego używaliśmy podczas egzaminu…
Gdyby Pan nie był z Polski…
Marek, absolwent warszawskiej SGH, opowiada o ciężkim rozpoczęciu przygody ze studiowaniem w USA: – W tryby uczelniane wszedłem bez problemu. Wszyscy otwarci, mili, chętni do pomocy, do współpracy. Wspólne wypady do bibliotek, wspólne wkuwanie. Na pierwszym teście byłem wyluzowany. Materiał lekki, nie byłem pewny tylko jednego pytania. Zapytałem więc sąsiada o to co zaznaczył w pytaniu 23. Człowiek popatrzył na mnie jakbym właśnie dźgnął go nożem. Na dobre jednak zaczęło się po egzaminie, kiedy dotychczasowy kolega poszedł złożyć na mnie donos obywatelski do wykładowcy. Czekało mnie przesłuchanie w towarzystwie szefostwa wydziału. Pogrążony w stresie, nie wiedząc kompletnie jaką przyjąć taktykę, mamrotałem tylko, że znałem odpowiedź, ale chciałem się upewnić, czy dobrze zrozumiałem pytanie, gdyż mój angielski jest jeszcze słaby. Na całe szczęście okazało się, że przed rokiem wydział ten gościł jednego z profesorów z Polski, który opowiadał im o różnicy w podejściu do ściągania między USA a Polską. Ostatecznie stanęło więc na tym, że udzielono mi nagany, jednocześnie wyjaśniając, że gdybym nie był z Polski i gdyby nie był to mój pierwszy egzamin w Stanach – na pewno bym wyleciał. Dopiero wtedy zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że to w Polsce jest coś nie tak. Że to co gdzie indziej nazywa się po imieniu – kradzieżą i oszustwem, u nas funkcjonuje jako kombinatorstwo czy cwaniactwo. A te są potępiane tylko na niby. W praktyce każdy zazdrości kombinatorom, cwaniakom i ściemniaczom.
Trzeba tez wiedzieć, że w USA wylatując z uczelni dostaje się swoistego rodzaju wilczy bilet z informacją za co trzeba było się z nią pożegnać. Nerwowo reagują na niego inne akademie, które niechętnie przyjmują oszustów. Również część pracodawców chce mieć dostęp do naszych dokumentów uczelnianych – chcą się upewnić czy nie mają do czynienia z kimś, kto będzie w pracy kradł cudze pomysły i wprowadzał zapożyczone od innych projekty…
Wszyscy przeciwko wszystkim
Różnicę w podejściu do sprawy ściągania wyjaśnia nam Marcin – student nowosądeckiej WSB, na której z racji bliskiej przyjaźni z National Louis University usiłuje się wprowadzać zwyczaje amerykańskie: – Od samego początku rektor i wykładowcy usiłowali przestawić nasz tok myślenia i działania na amerykański. Przekonywano nas, że ktoś kto ściąga to zwykły złodziej, taki sam jak włamywacz czy rabuś. O ściąganiu była mowa podczas inauguracji roku, przed większością egzaminów, często też dodatkowe ostrzeżenie wraz z ew. umoralnieniem widniało na tablicy podczas samego egzaminu. Wszystko zależało oczywiście od danego wykładowcy, ale trzeba przyznać, że faktycznie czasami starałem się nie ściągać i nie pomagać innym – z obawy przed wylotem z sali. Nikogo nie obchodziło kto ściąga a kto pomaga. Wylatywał ten kto się odzywał czy ruszał. Wg mnie cały mechanizm polega na tym, że w Polsce ściąganie jest czymś co sala studentów robi przeciw wykładowcy. I on tu musi być skazany na porażkę. W Stanach zaś ściąganie jest występkiem nie przeciw wykładowcy, ale przeciwko innym studentom, którzy przecież wraz z naszym oszustwem są poszkodowani i obrabowani ze swej wiedzy.
Polak walczący…
Skąd bierze się w nas tendencja do kombinatorstwa? Swoje robi na pewno, wywołana wcześniej, kaleka edukacja. Ale jeszcze ważniejsze jest chyba 50 lat PRL-u, w którym cwaniak był kimś na topie, kimś kto był bohaterem, kto był sprytniejszy od systemu, z którym walka była przecież powszechna i uświęcona. Niestety – podziw dla walki ze starym systemem pozostał w nas do dziś jako podziw dla cwaniactwa. Bez ogródek walczymy przecież z Microsoftem i wszelkimi innymi producentami legalnego oprogramowania, z wydawcami płyt z muzyką chronioną prawami autorskimi, z właścicielami legalnych gier komputerowych. I powszechnie wiadomo, że walka ta idzie nam całkiem dobrze.
Można więc domniemywać, że na uczelniach też nie pomoże rozsadzanie, pomoc nadgorliwych asystentów, aparatura zakłócająca sygnały czy znaczone kartki. Niewiele dadzą też obostrzenia prawne. Przekonały się o tym władze UW, kiedy w zeszłym roku podczas pokazowego procesu studentki, przy której znaleziono ściągi – jej obrońca (nota bene przyszły prawnik) dowiódł, iż nie były one wykorzystywane do pomocy przy pisaniu pracy, a jedynie odgrywały rolę talizmanu szczęścia – tak jak maskotka podczas matury. Przypuszczalnie na nic nie zdadzą się też inne środki takie jak nagrywanie egzaminów przez kamery, co starają się forsować niektórzy wykładowcy uczelni prywatnych. Jedyne co może dać efekt, to długotrwałe i konsekwentne wprowadzanie na uczelnie starej i znanej zasady – fair play…