Sławomir Shuty jest bodaj jednym z lepiej znanych polskich prozaików średniego pokolenia.
Napisał sporo, ale sławę pisarzowi przynosiły też gesty pozaliterackie, o których nie czas i miejsce tu pisać. Szczytowym momentem w dotychczasowej drodze twórczej autora był rok 2004, kiedy to za swoją najlepszą powieść, Zwał, otrzymał prestiżowy Paszport Polityki.
Shuty kojarzony bywa, po pierwsze, z Nową Hutą, po drugie – z nurtem antykonsumpcyjnym w prozie. Z tych dwóch doświadczeń – z miałkości życia na wielkim blokowisku i ze sprzeciwu wobec wszelkiego snobizmu wyrasta ta wciąż prowokująca twórczość.
No właśnie, prowokacja. Ruchy mają szansę, by okrzyknięto je jeszcze bardziej prowokacyjnymi niż wszystkie poprzednie dokonania pisarza. Bo z jednej strony znajdziemy tu wszystko, co w tej prozie obecne jest od samego jej początku: szyderczy opis beznadziejnie nijakich egzystencji, bezlitosną kpinę z idiotycznych ludzkich ambicji realizujących się przy wódce gdzieś na jakiejś bliżej nieokreślonej prowincji, absurd i złość. Tym razem jednak autor zapuszcza się na grunt relacji erotycznych – i robi to bezpardonowo, za nic mając sobie jakiekolwiek obyczajowe tabu. Tytułowe „ruchy” to oczywiście ruchy frykcyjne: ta książka, jak zwykle u autora Produktu polskiego oszałamiająca swoją manieryczną stylizacją, to w gruncie rzeczy wycieczka na grunt konwencji hard porno.
Ale czytelników spragnionych świńskich uciech wypada lojalnie ostrzec: po lekturze Ruchów jakakolwiek ochota na seks mija jak ręką odjął. Bo też te wszystkie mniej lub bardziej przygodne, porażające swoją bezsensownością „obcierki” z lekka tylko maskują wszechogarniające, nihilistyczne poczucie beznadziei – a na końcu tylko ono zostaje.