Dla kogoś, komu najburzliwsze lata licealnej młodości wypadło spędzić w szarpanych rytmach muzyki z Seattle i okolic, najnowszy album wielce utytułowanych Walijczyków ze Stereophonics, Pull the Pin, będzie brzmiał znajomo i może zachęcać do zachowań kombatanckich.
Bo przecież „Alive” to jeden z grunge’owych hymnów – taki tytuł miał utwór z pierwszej płyty Pearl Jam, który długo, długo nie schodził z wielu list przebojów…
Ale latka lecą, piosenki z list zmieniają się częściej niż pogoda w marcu, a grunge powoli staje się kartą – prawda, że świetną – z podręcznika rockowej historii. Wielkim z tamtych lat czasem zmienia się muzyczny temperament, czasem nie starcza im pomysłów, czasem usuwają się w cień, a niektórzy – jak choćby Kurt Cobain czy Lyne Staley – dołączają do muzyków z tej największej, zaświatowej orkiestry.
Aż tu nagle Stereophonics. I „Pull the Pin”. I okazuje się – choćby tylko na chwilę – że grunge jest jak najbardziej „alive”. A nawet – by wiernie zacytować to, co ponad półtorej dekady temu tak rozdzierająco wywrzaskiwał Eddie Vedder – „still alive”.
„Pull the Pin” to album krótki, zwarty, konsekwentny i dojrzały, który przetacza się przez głośniki jak ciężki rockowy czołg. Surowe brzmienie, proste melodie, niewyszukane (acz chwytające za serce) gitarowe solówki, oszczędne, tradycyjne instrumentarium, mocny wokal – tak najkrócej można scharakteryzować tę płytę. Dużo tu tego, co w grunge’u najświetniejszego i najłatwiej rozpoznawalnego – zwłaszcza spod znaku Alice in Chains czy Stone Temple Pilots. I to właśnie sprawia, że ta muzycznie jednoznacznie ciężka płyta dla wielu stanie się krążkiem sentymentalnym. A że jej najsłabszą stroną jest oryginalność (a raczej jej brak)? Cóż, nie zawsze oryginalne jest synonimem dobrego.
Stereophonics „Pull the Pin” (Sonic Records)