To bardzo, ale to bardzo dziwna płyta. Dziwna – bo podsumowująca działalność nieistniejącego już zespołu, który pograł zaledwie parę lat.
Dziwna, bo szumnie się nazywa „The Best of…”, a zbiera utwory z dwóch raptem płyt, wespół z kilkoma niepublikowanymi nagraniami. Dziwna, bo jest tych utworów trzynaście, więc wcale sporo, a cały album trwa minut niespełna czterdzieści – i trudno się dziwić, skoro najdłuższy kawałek to raptem niecałe cztery minuty. A najdziwniejsza chyba dlatego, że w głowie się nie może pomieścić, by ktoś w dzisiejszych muzycznie tak nieznośnie plastikowych czasach grał taką muzykę, w taki sposób i jeszcze zyskał na tym popularność, jak się zdaje, całkiem niemałą. Bo po przesłuchaniu całości okazuje się, że jedyny rozpoznawalny w Polsce przebój grupy, „Up the Brackets”,to i tak – w zestawieniu z resztą „Time for Heroes”– szczyt komercji i popu dla siuśmajtków rumieniących się przy lekturze „Bravo”. Na tej płycie wszystko rzęzi, chrypi, sprzęga, fałszuje, warczy, kwiczy i tłucze się niemożliwie – i doprawdy trudno dociec, czy to mistrzowska ściema realizatorów nagrań, czy rzeczywiście RThe Libertines „Time for Heroes – The Best of The Libertines” (Sonic Records)
ozpustnicy (skądinąd trudno o bardziej stosowną nazwę dla kapeli, która kończyła swą karierę w aurze skandali z narkotykami, zwieńczonych interwencją organów odpowiedzialnych) grali aż tak nonszalancko. I – prawdę rzekłszy – kogo to obchodzi? I po co? Przecież jest tak cudnie. Tak arogancko. Tak w najlepszym stylu (a ojcami chrzestnymi zespołu są zdecydowanie chłopaki z The Cash – zwłaszcza że jeden z nich majstrował przy tych tak pyskatych nagraniach). A jak komuś się nie podoba – to niech spada.