Nie, nie: wbrew nazwie zespołu (która jest jednocześnie tytułem ich debiutanckiego krążka) nie mamy tu do czynienia z kolejnym produktem norweskiej sceny black-pagan-medieval-viking-doom-gothic-brutal metalowej.
Wręcz przeciwnie – dawno nie zdarzyła się muzyka tak radosna, jasna, słoneczna, wakacyjna, zawadiacka i zwariowana. I tak zachwycająco inteligentna.
Konia z rzędem (albo wampira z osinowym kołkiem) temu, kto zaklasyfikuje to granie. Chłopcy z Brooklynu z całą pewnością nasłuchali się i Paula Simona (zwłaszcza tego z albumu Graceland), i Petera Gabriela, i Talking Heads, ale też Jethro Tull czy The Clash – ale swoje inspiracje potraktowali twórczo co się zowie, nie zaś głupio odtwórczo. Efekt jest powalający: bardzo krótki album (raptem trzydzieści pięć minut), króciuteńkie utwory, a każdy z nich to majstersztyk kompozycji i aranżacji, a przy okazji – eksplozja aż wzruszająco czystej, młodzieńczej radości grania.
Vampire Weekend z zadziwiającą lekkością (która jednak ani razu nie grzeszy niespójnością) przechodzą w jednym utworze od najlepszej tradycji brytyjskiej alternatywy do afrykańskiego folku. Bawiąc się muzyką, nie są jednak bynajmniej w złym tego słowa znaczeniu bezpretensjonalni: te utwory to nie proste schematy zwrotka-refren-zwrotka-refren, ale rzeczy diabelnie skomplikowane, zachęcające do skupionego odsłuchiwania wciąż na nowo w poszukiwaniu jakiegoś perkusyjnego dziwoląga, jakiejś nieoczekiwanej nuty basu, jakiegoś instrumentu smyczkowego, który za żadne skarby nie powinien się tu pojawić – a jest, i to jak najbardziej na swoim miejscu.
Chłopaki nie bawią się w solówki, w jakieś zmasowane partie instrumentów, w przestery mające zamaskować brak pomysłu: tu każdy dźwięk, każde słowo wyjątkowo pokręconych tekstów wybrzmiewa do końca, pozostawiając słuchacza w stanie tyleż sympatycznego i zachwyconego, co kompletnego zdurnienia.