Czy chodzi jeszcze po tym świecie ktoś, kto pamięta zespół Suede? A może The Tears? Pewnie tak, bo przecież to nie tak odległa historia…
Jeśli policzyć ją latami. Jeśli zmierzyć ją muzyką, okaże się, że Brett Anderson, niegdyś charyzmatyczny wokalista obu formacji, dziś należy do zupełnie innego świata. Na najnowszej solowej płycie artysty nie ma już dźwięków tak popowych jak na Coming Up czy tak świetlistych jak na Here Comes The Tears. Tylko prostota, wyciszenie i bezwzględna szczerość. Nie ma też muzycznego brokatu z dawnych lat i fascynacji Davidem Bowiem czy Bryanem Ferrym. Jest za to atmosfera niezwykle intymnych zwierzeń, przeszywającego smutku i łagodnej melancholii. 11 ballad (choć na pierwszy rzut ucha mogą wydać się do siebie podobne) domaga się szczególnej uwagi, wsłuchania w każdy dźwięk, zrozumienia każdego słowa – i otwartości. Brett Anderson odrzuca maskę, za którą chował się jako showman, i pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Surowe, cierpiące z powodu śmierci i tęskniące za miłością. Właśnie takie, jak na okładce.