Eurostudent

Portal dla studentów - kariera, praktyki, staże, praca, studia, rozrywka, konkursy. Magazyn Eurostudent

Guatam Malkani, Londonistan

Bohaterowie powieści Londonistan Gautama Malkaniego – Jas, Hardjit, Ravi i Amit – zaliczają siebie do pokolenia Hindusów i Pakistańczyków mieszkających w Anglii, lecz zdecydowanie odcinających się od wpływów zachodnich oraz postawy swoich częściowo zasymilowanych rodziców. Przemoc uważają za manifestację odrębności. Najbrutalniejszy jest Hardjit, konfliktowy przywódca grupy.

Pogardza tymi, którzy upodabniają się do białych. Nazywa ich kokosiakami, bo zupełnie tak jak orzech kokosowy na zewnątrz są czarni, wewnątrz zaś biali. Ravi i Amit to Hindusi. Pierwszy jest całkowicie podporządkowany grupie, drugi – poza życiem gangu – ma na głowie rodzinne niesnaski związane ze ślubem brata. Jas, ostatni z całej czwórki, to jednocześnie narrator powieści. Do niedawna sam jeszcze zaliczał się do kokosiaków. Teraz pragnie zerwać ze swą „niechlubną” przeszłością, zapomnieć, czego nauczył się w angielskiej szkole. Na przeszkodzie stanie jednak wiele rzeczy. Przede wszystkim miłość do muzułmanki Samiry…

Fragmenty książki:

Gautam Malkani, Londonistan, przełożył Maciej Świerkocki (W.A.B.)

Pakistaniec
 
1

– Dostał w ten pierdolony ryj, i dobrze mu tak, nie będzie mnie więcej wyzywał od Pakistańców, nie?

Hardjit wypluwa te słowa i urywa na chwilę, jakby spodziewał się, że któryś z nas je zapisze albo coś w tym stylu. Po chwili stawia na końcu wykrzyknik, ponownie kopiąc białego chłopaka w twarz.

– Nie nazywaj nas Pakistańcami, ty brrrudny białasie!

Kolejny kopniak zastępuje znak interpunkcyjny, który tym razem przypomina średnik, bo Hardjit kopie chłopaka lewą nogą.

– Spróbuj jeszcze kiedyś nazwać mnie albo moich ziomków Pakistańcami, to rozwalę ciebie i twoją rodzinę. Mam rację, Pakistańcy?

– Sie wie – mówi Amit, Ravi i ja. – Tak jest.

Odpowiadamy jednocześnie, jak chłopcy z jakiegoś badziewnego bojsbandu, co to śpiewają chórkiem i tańczą równiutko jak jasnowłose amerykańskie pomponiary. Hardjit, Hardjit, to swój chłop. Kto białasom zada bobu, jak nie on? Potem Ravi jak zwykle mówi swoje:

– No, koleś, spoko, nie?

– Słyszałeś, co powiedział mój ziomek, ty sala kutta*? Jak jeszcze raz to od ciebie usłyszę, nie, to tak ci przyłożę, że normalnie gębą się zesrasz – mówi znów Hardjit z taką elokwencją i przekonaniem, że aż zzieleniałem z zazdrości, chociaż Amit zawsze chętnie podkreślał, że ludzie o brązowej skórze właściwie nie zielenieją. “Nie czerwienimy się ze wstydu i nie siniejemy po śmierci – powiedział mi kiedyś. – A kiedy któryś z naszych nabije sobie siniaka, to on się nie robi czerwony ani granatowy, tylko skóra w tym miejscu ciemnieje nam jeszcze bardziej. A mimo to białasy mają czelność nazywać nas kolorowymi”.

Był to stary dowcip, ale bez względu na to, czy zzieleniałem, czy nie, nie wstydzę się przyznać, że zazdroszczę Hardjitowi. Zresztą większość ziomków z Hounslow zazdrościła mu deszyckiego sznytu. Był świetnie zbudowany, miał równiutko przystrzyżoną brodę i ubierał się w superstylowe ciuchy, jakby chodził na zakupy z P-Diddym. Ale ja zawsze zazdrościłem mu tupetu, przejawiającego się w czymś, co ktoś taki jak pan Ashwood nazwałby sprawnością językową, darem wymowy albo czymś w tym stylu. Hardjit zawsze doskonale umiał wytłumaczyć każdemu, dlaczego deszyckich chłopaków w żadnym wypadku nie należy nazywać Pakistańcami. Uznając widocznie za swój obywatelski obowiązek szerzenie wśród obcych wiedzy na temat tych podstawowych form towarzyskich, wciąż kopał białego chłopaka w głowę, a każdy kolejny cios starannie wymierzał, by nie poplamić krwią swoich sportowych butów Nike Air Force One (kupił je, zanim Nelly nagrał kawałek o tym, jakie to zajebiste kapcie).

– Ani ty, ani żaden inny białas nie będzie nas nazywał Pakistańcami, kumasz? – mówi znów Hardjit do białego chłopaka, który wije się i ślini w kałuży na betonie, a potem podnosi głowę, która raz jeszcze przecina tor lotu nogi, obutej w Air Force One. – Jak jeszcze raz nazwiesz któregoś z nas Pakistańcem, to przysięgam, że cię pochlastam kosą, siostrojebco!

Hardjit daje białasowi chwilę wytchnienia. Poprawia srebrzysty łańcuch, na którym wiszą równiutko blaszki wojskowych identyfikatorów, dokładnie pośrodku jego czarnej kamizelki od Dolce & Gabbany, nieco zakrywając znak &. Gdyby wisiały trochę wyżej, Hardjit mógłby je ścisnąć swoimi imponującymi mięśniami piersiowymi, które tworzą głęboką bruzdę na jego klacie.

– Ki dekha hai, padźi? Podoba ci się mój łańcuch, białasie? Pięć uncji białego złota, nie, kurwa jego mać! Jak jeszcze raz nazwiesz mnie Pakistańcem, to cię złoję tym łańcuchem po dupie.

– No, koleś, w porzo, nie? – mówi znów Ravi, unosząc głowę ku niebu.

Nie tylko dlatego, że wszyscy deszyccy chłopcy często podnoszą głowy ku niebu w trakcie rozmowy, ale także dlatego, że mój ziom mierzy zaledwie pięć stóp i pięć cali wzrostu. A poza tym jest pulchny. Gdyby wyłożyć pięć funtów i obciąć mu “na rekruta” te zaczesane do tyłu, wypomadowane włosy, a potem obciągnąć go skórą koloru gotowanego kurczaka, z łatwością mógłby uchodzić za chamskiego kibola piwożłopa. Takiego, co to mówi “An-gli-ja”, bo nie potrafi nawet wymówić poprawnie nazwy własnego kraju.

Leżący przed nami na betonie chłopak koloru gotowanego kurczaka nie był piłkarskim chuliganem ani chamskim piwożłopem. Zresztą pewnie się cieszył, że nie jest jednym z nich i że nie przypomina ich z wyglądu, bo przyszły takie czasy, że chamskie piwożłopy bardziej bały się nas niż my ich, jak Boga kocham. W takich dzielnicach jak Hounslow i Southall kibole bali się nas bardziej niż czarnych, a na niektórych ulicach nawet czarni bali się takich jak my, szczególnie jeśli towarzyszył nam Hardjit w stylowych, deszyckich ciuchach. Na lewym ramieniu miał wytatuowanego tygrysa, a na bicepsie prawej ręki sikhijski symbol khanda. Gdyby chciał, mógłby pewnie zapisać na tych swoich bułach całą stronę tekstu jakiejś świętej księgi sikhów. Ċwiczy wszystkie ważniejsze grupy mięśni na siłowni, co drugi dzień, od czternastego roku życia, kurwa, czyli odkąd – mimo najszczerszych wysiłków matki – wkroczył w wiek dojrzewania i stał się prawdziwym deszyckim chłopakiem. Pije nawet to proteinowe gówno w proszku, które można kupić na siłowni, ale matka się nie martwi, bo Hardjit miesza je z mlekiem.

– Ilu widzisz tutaj moich ziomków? – pyta białego chłopaka.

– Aaarrrggghhh.

– Odpowiadaj, brudny białasie, kurwa twoja mać! Nie możesz nas policzyć, bo masz połamane bryle? Było pójść do Specsavers i kupić sobie zapasową parę, nie? Ilu nas jest tu ziomków?

Biały chłopak próbuje coś wyjąkać.

Przez chwilę myślałem, że powie coś naprawdę głupiego, jak “o… o… odpierdol się” albo nawet “ch… ch… chuj ci w dupę”. Nie radziłbym mu też mówić nic o “pierdolonym Pakistańcu”, ale w końcu białas odpowiada po prostu:

– Czterech.

– No, koleś, jest w porzo – mówi Ravi. – Białas jeszcze nie widzi podwójnie, nie?

Teraz z kolei zazdroszczę Raviemu, bo wybrał idealny moment, żeby zademonstrować swoją absolutnie autentyczną bezczelność rudboja*. Używam określenia “rudboj”, ponieważ jest starsze od innych, a ludzie ciągle próbują jakoś zaszufladkować naszą załogę. Jeżeli należy się do jakiejś załogi, to zawsze ma się, kurwa, podobne problemy. Tak czy owak najpierw mówili na nas “rudboje”, potem “indyjskie czarnuchy”, potem “radże-sradże”, potem “ragastańcy”, potem “angloazjaty”, a potem “indoangole”. Ja pierdolę! Dzisiaj większość z nas chce określać swojaków po swojemu, więc nazywamy się po prostu deszytami, ale pamiętam, że kiedyś w zupełności wystarczał nam “rudboj”. Jak zwał, tak zwał, chuj z tym, w każdym razie Ravi i reszta moich kolesi to lepsi rudboje ode mnie. Przysięgam, że ja też oglądałem ciągle MTV Base i znałem tyle samo kawałków DMX-a, Rishi Richa i Juggy’ego D, co oni, a mimo to ciągle nie osiągnąłem wyrafinowanego poziomu prawdziwego rudboja. Bo gdybym to potrafił, nie, to nie używałbym takich fajansiarskich słów, jak “osiągnąć” albo “wyrafinowany”. Powiedziałbym raczej, że nie kumam bazy albo coś w tym stylu. Choć gdybym umiał wyrazić to w ten sposób, właściwie w ogóle nie musiałbym tego mówić, więc i tak bym nic takiego nie powiedział. A podobno wszystko zależy od tego, co i jak się mówi. Od sprawności językowej i daru wymowy człowieka (tylko na litość boską, nigdy nie wyrażajcie się w ten sposób). Tak czy owak chodzi mi o ten szit, którego nie potrafiłem opanować, jak kiedyś nauczyciele mówili moim rodzicom, i który pan Ashwood nawet kazał mi ćwiczyć. Mówił na przykład, żebym oglądał różnych fajansiarzy czytających niusy w BBC. Jak Boga kocham! Kurwa jego mać, kto w ogóle chciałby nawijać jak oni? Szanuję pana Ashwooda za to, że próbował mi pomóc, żebym przestał się jąkać, bo coś tam miałem w szkole z mówieniem. Ale nie straciłby przeze mnie tyle czasu, gdybym od razu skumał się z Hardjitem. Mówiąc wprost, Hardjit byłby lepszym lektorem telewizyjnym niż tamci. Ten biały chłopak, na przykład, cały czas go słuchał.

– Tak jest – mówi Hardjit. – Jest nas tu czterech ziomów. I nikt z nas nie ma ani ojca, ani matki z Pakistanu, nie? Więc nie mów nam, Pakistańcom, że jesteśmy Pakistańce, jak nasze ziomki z Pakistanu, kumasz?

Biały chłopak zmarszczył czoło, a po jego twarzy spłynęła jeszcze jedna strużka krwi. Wytarł ją ręką, starając się nie poplamić wymiętoszonego, zapinanego na guziki kołnierzyka swojej kraciastej koszuli od Bena Shermana.

– Nie musisz koniecznie pochodzić z Pakistanu, żeby nazywać Pakistańczyków Pakistańcami – tłumaczył Hardjit. – Ani żeby powiedzieć “Pakistaniec” do jakiegoś innego Pakistańca. Musisz tylko sam uchodzić za Pakistańca. Znaczy się, musisz być jakby honorowym Pakistańcem albo coś w tym stylu. Takie są zasady. Nie wolno ci nazwać nikogo Pakistańcem, jeżeli ludzie nie wołają na ciebie “Pakistaniec”. Więc nawet jeżeli słyszysz, jak Jas, Amit, Ravi albo ja nazywamy kogoś “Pakistańcem”, to nie znaczy, że ty też możesz go tak nazywać. Bo my jesteśmy honorowe Pakistańce, a ty nie.

– No, koleś, spoko – powtarza Ravi.

Nie pytajcie mnie, dlaczego ten biały chłopak ciągle miał głupią minę. Z czarnymi było dokładnie tak samo. Oni mogli mówić o sobie “czarnuchy”, ale nawet my, deszyckie ziomki, nie mogliśmy nazywać ich czarnuchami ani czarnuhami, jeżeli wolicie taką pisownię, bo tak się pisali ich chłopaki z CZC, czyli z Czarnuhów z Charakterem, jeśli rozwinąć ten skrót. Przyszło mi nawet do głowy, że gdyby Czarnuhy z Charakterem przestrzegały powszechnych reguł tworzenia akronimów, to “czarnuch” powinno się pisać wielką literą, tak samo jak Pakistaniec. Kurwa jego mać, teraz wiem, że trzeba było trzymać język za zębami, ale postanowiłem podzielić się tą myślą z chłopakami.